środa, 10 grudnia 2025

Zimowa kraina rysunków - kolorowanki

Pewnego zimowego poranka świat obudził się cały biały. Śnieg mięciutko przykrył domek, drzewa i ścieżki. W tej krainie mieszkał wesoły bałwanek w czapce, który każdego dnia machał patykowymi rączkami do dzieci. 

Niedaleko, na zamarzniętym stawie, ślizgał się wesoły pingwinek w ciepłym szaliku. Kręcił piruety, aż iskierki lodu migały w powietrzu!

W lesie pod choinką siedział mały reniferek z piękną kokardą przy prezencie. Czekał na kogoś, kto pokoloruje jego świat najpiękniejszymi barwami.

A przy domku dzieci lepiły bałwana, śmiały się i łapały płatki śniegu na rękawiczki. Zima była pełna radości, zabawy i… magicznych kolorów, które czekały tylko na Ciebie!

Chwyć kredki i stwórz własną zimową opowieść!






wtorek, 9 grudnia 2025

Opowieść Wigilijna

W bloku przy ulicy Srebrnej, jedno po drugim, rozświetlały się okna mieszkań — jakby ktoś rozsypywał drobne, złote gwiazdy. Około godziny osiemnastej z klatek schodowych wypłynął zapach choinek i domu: barszczu, grzybów, maku, ciepłego ciasta. Tylko jedno okno pozostawało ciemne. To na siódmym piętrze.

Tam mieszkała Maja.

Maja miała dziewięć lat, włosy w kolorze kasztanów i oczy tak uważne, jakby ciągle nasłuchiwały świata.
W tym roku Wigilia miała mieć inny smak niż zwykle — brakowało w niej jednego składnika, ważniejszego niż wszystko inne: obecności. Mama pełniła dyżur w szpitalu, tata pracował daleko za granicą, a babcia, która zawsze zapalała
pierwszą świecę, odeszła jesienią, zostawiając po sobie zapach lawendy i niedokończone robótki na drutach.

Maja nie zapalała jeszcze lampki. Siedziała na parapecie w grubym swetrze, z kolanami pod brodą, i patrzyła na sąsiedni blok. W każdym oknie ktoś się poruszał: cienie dorosłych krążących między kuchnią a pokojami, dzieci podskakujące z niecierpliwością, migające lampki i łańcuchy na choinkach.

— U mnie kiedyś też tak było — szepnęła.

Wtedy rozległo się delikatne pukanie. Tak ciche, że mogło być tylko złudzeniem. Ale wróciło raz jeszcze — i kolejny raz.

Pukanie do okna.

Na parapecie stała maleńka postać okutana w płaszcz utkany jakby z samego śniegu. Spod kaptura wystawała twarz z brodą jasną jak szron. W dłoniach trzymała latarenkę, w której nie palił się ogień, lecz łagodne, żywe światło.

— Dobry wieczór, Maju — powiedział przybysz głosem ciepłym jak herbata z miodem. — Czy pozwolisz mi się chwilę ogrzać?

Dziewczynka nie zdziwiła się, ani nie przestraszyła. W Wigilię rzeczy niemożliwe mają prawo zdarzać się bez zapowiedzi. Maja wiedziała to od dawna.

— Proszę — szepnęła i uchyliła okno.

Postać zeszła z parapetu i stanęła na dywanie. W powietrzu zrobiło się cieplej, jakby ktoś rozpalił niewidzialny kominek.

— Dlaczego w twoim oknie nie pali się światło? — zapytał.

Maja spuściła wzrok.

— Bo… nie bardzo wiem, dla kogo miałoby się palić.

Staruszek przyjrzał się jej uważnie.

— Czasem światło zapala się właśnie po to, żeby ktoś je dostrzegł.

Postawił latarenkę na stole. Jej blask powoli rozlewał się po pokoju. Dotknął zasłon, półek, pustego talerzyka z opłatkiem. I wtedy zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe — a jednak prawdziwe. Na oparciu krzesła pojawił się ciepły koc w gwiazdy. W powietrzu zapachniało pierogami. Na stole stanęło dodatkowe nakrycie. Maja aż otworzyła usta ze zdziwienia.

— To magia Wigilii — powiedział łagodnie staruszek. — Najsilniejsza tam, gdzie jest jej najmniej.

— A kim pan jest? — zapytała w końcu.

— Jestem Strażnikiem Świateł — odparł. — Przez cały rok zbieram drobne iskry, które ludziom wypadają z kieszeni: dobre myśli, przebaczenie, odwagę, której nie starczyło, słowa, których ktoś nie zdążył powiedzieć. W Wigilijną Noc oddaję je tym, którzy najbardziej ich potrzebują.

— A ja czego potrzebuję? — zapytała cicho Maja.

Staruszek spojrzał na nią uważnie.

— Odwagi, by zapalić własne światło, nawet kiedy wydaje się, że jest dla nikogo.

Jakby na potwierdzenie jego słów zadzwonił telefon. Dziewczynka aż podskoczyła.

— Córeczko — odezwała się mama. — Udało się zamienić dyżur. Wrócę szybciej, niż myślałam.

Chwilę później ktoś zapukał do drzwi. Sąsiadka z piątego piętra stała na wycieraczce z talerzem pierogów i nieśmiałym uśmiechem.

— Pomyślałam, że może zjemy dziś razem.

Światło w latarence zadrżało radośnie, a Maja poczuła jak wypełnia ją szczęście.

— Widziałaś? — zapytał Strażnik Świateł. — Świat zawsze odpowiada, gdy ktoś pierwszy zapali iskrę.

— Ale ja jeszcze nic nie zrobiłam…

— Zrobiłaś — otworzyłaś okno.

Maja odwróciła się tylko na chwilę, by zapalić lampkę na stole. Gdy spojrzała znów — staruszka już nie było. Zniknęła też latarenka. Zostało po niej tylko maleńkie, złote światełko, które wtopiło się w płomień świecy.

Tego wieczoru na siódmym piętrze długo świeciło się światło. Było mnóstwo rozmów, wzruszenia i śmiechu. Było też miejsce na ciszę — taką, która nie boli.

A gdzieś wysoko ponad blokami, na granicy śniegu i gwiazd, Strażnik Świateł otworzył swoją niewidzialną księgę i dopisał kolejne imię.

Bo kto raz zapali światło w Wigilię, ten już nigdy nie zostaje sam.

poniedziałek, 8 grudnia 2025

Bajka o kropkach, które uczyły uczciwości

Na skraju pachnącej łąki, tuż przy sosnowym lesie, gdzie trawy falowały jak morze, a kwiaty szeptały swoje tajemnice, żyła biedronka o najpiękniejszych kropkach, jakie kiedykolwiek widziano. Jej skrzydełka lśniły czerwienią jak maki w słońcu, a czarne kropki wyglądały niczym rozsypane po niebie gwiazdy.

Każdego ranka biedronka siadała na źdźble trawy, przeglądała się w kropli rosy i cichutko liczyła swoje kropki.

– Jedna, druga, trzecia… wszystkie są! – nuciła z zadowoleniem.

Pewnego ranka stało się jednak coś strasznego. Kiedy rozłożyła skrzydełka do lotu, odkryła ze zdumieniem, że… zniknęły wszystkie kropki! Zostały tylko gładkie, czerwone skrzydła.

– Moje kropki! Gdzie są moje kropki?! – zapłakała, a jej łzy spadały na trawę jak maleńkie, błękitne perełki.

Tymczasem sprawca całego zamieszania – zuchwały żuk – chodził po łące dumny jak paw. To on w nocy ukradł kropki biedronce i przykleił je osie, która znana była z tego, że wszystko miała „w nosie”.

– Masz! Teraz będziesz piękniejsza od biedronki! – zaśmiał się żuk.

Ale osa spojrzała na siebie w kałuży, zmarszczyła czoło i zezłościła się strasznie.

– Co ty mi za głupstwa przyklejasz?! Oddaj kropki biedronce, to przecież należy do niej! – zawołała i przegoniła żuka aż pod sam las.

Kropki jednak nie wróciły od razu do właścicielki. Osa, nie wiedząc co z nimi zrobić, sprzedała je musze, a mucha – z jeszcze większą lekkomyślnością – oddała je stonce. Stonka obejrzała kropki bardzo dokładnie. Obróciła się raz w prawo, raz w lewo, spojrzała na swoje pasiaste plecy i westchnęła:

– Kropki są śliczne… ale nie dla mnie. Ja mam paski. I z pasków jestem dumna.

Była to bardzo mądra stonka, która wierzyła, że każdy powinien być sobą. Zapakowała więc kropki do pudełka z liścia łopianu i napisała wielkie ogłoszenie:

„Uwaga, biedronki!

Kto zgubił kropki –

niech przyleci po nie!”

Wieść rozeszła się po całej łące szybciej niż wiatr. Przyleciały biedronki z każdej strony: z maków, spod mleczy, z wysokich traw, a nawet zza strumyka. Jedna przekrzykiwała drugą:

– To na pewno moje kropki!

– Nie, nie! Moje! Ja miałam takie błyszczące!

– Ja je wczoraj zgubiłam!

Tylko jedna biedronka stała cichutko z boku. To ta, która naprawdę straciła swoje kropki. Drżała z nieśmiałości, a łzy spływały jej po policzkach.

– Wszystkie kropki macie… a po cudze sięgacie… – wyszeptała.

Jej słowa były ciche, ale serca słuchających zrobiły się ciężkie.

Stonka wyszła wtedy przed tłum i powiedziała spokojnym, lecz stanowczym głosem:

– Kto chce więcej, niż mu potrzeba, ten może się chciwością udławić. A kto mówi prawdę, nawet przez łzy  tego słowa są najgłośniejsze.

Na łące zapadła cisza. Biedronki spojrzały na siebie. Jedna po drugiej spuszczały głowy, czerwieniły się ze wstydu i odlatywały w milczeniu. Każda niosła w sercu małą naukę  zajrzały w siebie i zobaczyły tam mały cień zachłanności.

Stonka podała pudełeczko zapłakanej biedronce. Gdy ta otworzyła je nieśmiało, kropki same wyskoczyły i z radością wróciły na swoje miejsce, jakby bardzo tęskniły za domem. Skrzydełka znów były piękne – może nawet piękniejsze niż wcześniej. Od tego dnia biedronka była dumna nie tylko ze swoich skrzydełek, ale również z tego, że potrafiła czekać, ufać i mówić prawdę.

Cała łąka zapamiętała tę historię na długo.
Gdy dziś wiatr szepcze w trawach, a biedronki przelatują nad kwiatami, mówi się, że każda z nich ma nie tylko kropki… ale i odrobinę mądrości w sercu.

niedziela, 7 grudnia 2025

Zimowa Baśń o Gwiezdnej Iskrze

Tam, gdzie zimowa noc oddychała srebrnym chłodem, a śnieg migotał jak gwiezdny pył, żyła mała dziewczynka o imieniu Lila. Jej chatka stała na skraju lasu, który każdej zimy zamieniał się w wielki, lodowy pałac utkany z cieni i światła. Sosny nosiły na ramionach ciężkie, białe korony, a cisza była tak głęboka, że można było usłyszeć, jak spada pojedynczy płatek.

Pewnej niezwykłej nocy, gdy mróz malował na szybach fantastyczne kwiaty, a księżyc snuł po ziemi mleczne wstęgi blasku, Lila dostrzegła przed chatką coś, co z początku wzięła za zwyczajny płatek śniegu. Lecz ten płatek… świecił jak złoto.

Dziewczynka podeszła ostrożnie. Iskierka drżała cichutko, jakby każde jej drgnięcie było westchnieniem.

— Pomóż mi… — wyszeptała delikatnym głosikiem.

— Zgasnę, jeśli nie wrócę do nieba…

— Do nieba? — szepnęła Lilka, przyklękając. — Jesteś gwiazdą?

— Jestem tylko jej drobinką… zagubionym światłem — odpowiedziała Iskra smutno.

Lila zamknęła ją w dłoniach. Ciepło, które z nich popłynęło, było miękkie jak koc utkany z promieni słońca.

— Pomogę ci. Obiecuję. Nawet jeśli droga będzie długa.

Iskierka rozbłysła jaśniej, jakby się uśmiechała.

— By wrócić do nieba, trzeba dotrzeć na Szczyt Północy… najwyższą górę tej krainy.

— Więc tam pójdziemy — odparła Lila bez wahania.

Dziewczynka ruszyła w drogę, a Las Szeptów przywitał ją cichym szelestem, jakby setki niewidzialnych głosów wirowały między pniami.

— Słyszysz? — zapytała Iskra.

— Tak… las mówi — uśmiechnęła się Lila.

Jedno stare drzewo, oblepione śniegiem jak lukrem, pochyliło się wolno.

— Dokąd idziesz, dziecko zimy? — zapytało skrzypiącym głosem.

— Niosę światło do nieba — odpowiedziała dziewczynka cicho. — Muszę ocalić tę iskrę.

— To piękne zadanie — zaszumiało drzewo. — Niech więc cały las stanie się waszą drogą.

Gałęzie rozsunęły się łagodnie, a pomiędzy drzewami rozbłysła jasna, srebrzysta ścieżka.

Wkrótce dotarły do Zamarzniętego Jeziora. Odbijało gwiazdy tak wyraźnie, że nie było wiadomo, które świecą na niebie, a które pod stopami.

— Boję się — szepnęła Iskra.

— Ja też troszkę — przyznała Lilka. — Ale pójdziemy razem.

Gdy dziewczynka postawiła stopę na lodzie, tafla rozświetliła się błękitnymi liniami, jakby jezioro rozpoznało dawną przyjaciółkę ze światła.

Nagle wiatry zaczęły wirować, splatając się w postać wysoką jak sosna. Był to Wiatr Zawieruchy, strażnik zimowych nocy.

— Nie przepuszczam nikogo podczas burzowej nocy! — zawył.

Śnieg zatańczył w powietrzu jak białe ptaki.

Lila mocniej otuliła iskrę.

— Proszę… ona musi wrócić do domu. A ja… ja tylko chcę pomóc.

— Dlaczego miałbym wam zaufać? — zagrzmiał wiatr.

— Bo światło nie kłamie — wyszeptała dziewczynka.

Iskra rozbłysła nagle tak mocno, że jej blask przeciął ciemność jak złota strzała. Wiatr zadrżał… i ucichł.

— Taki blask widziały tylko pradawne czasy… — wyszeptał poruszony. — Idźcie.

Burza uciszyła się i Lilka z Iskierką ruszyły dalej.

Wreszcie dotarły na najwyższy szczyt, gdzie niebo było tak blisko, że wydawało się, iż wystarczy wspiąć się na palce, by dotknąć gwiazd. Powietrze lśniło niczym kryształ.

Dziewczynka uniosła gwiezdną iskrę wysoko.

— To twój dom — wyszeptała. — Ale jeśli zatęsknisz… będę na ciebie patrzeć.

— Nigdy nie przestanę świecić dla ciebie — odpowiedziała Iskra cichutko. — Szukaj mnie w najjaśniejszej gwieździe zimy.

— Obiecuję — szepnęła Lila ze łzą w oku.

Otworzyła dłonie. Wiatr uniósł iskrę wysoko, coraz wyżej, aż zamieniła się w złoty promień i wskoczyła na nieboskłon.

Tam zapłonęła nowa gwiazda — czysta, jasna, pełna ciepła — którą mieszkańcy nazwali Gwiezdnym Serduszkiem.

Od tej pory jej blask prowadził wędrowców przez śnieżne noce. A Lilka, ilekroć podnosiła wzrok ku niebu, uśmiechała się cicho, wiedząc, że wśród gwiazd ma przyjaciółkę.

sobota, 6 grudnia 2025

Bajka o Bulbulkach i Wielkim Bąblu

Bulbulki to małe, okrąglutkie istotki przypominające puchate kulki – choć w dotyku są bardziej jak mięciutka pianka Marshmallow zmieszana z bańką mydlaną. Mają gładkie, błyszczące ciałka w różnych odcieniach żółci: od cytrynowego po złocisty. Na środku ich kulistej buźki świecą dwa okrągłe oczka i wiecznie uśmiechnięty pyszczek. Mieszkają w Bulbulkowie.

Bulbulki uwielbiają:

chrupać żółte granulki – od których wszystko w Bulbulkowie nabiera słonecznego koloru,

bąbelkować – czyli wydawać z siebie „bul-bul-bul” przy każdym ruchu (czasem głośno, czasem tylko szeptem),

turlanie i skakanie,

tworzyć bąble – od malutkich, jak krople rosy, po gigantyczne, jak balony unoszące całe miasteczka,

opowiadać sobie śmieszne historie, przy których tak bulbulkują ze śmiechu, że unoszą się kilka centymetrów nad ziemią.

Bulbulki mają jeszcze jedną niezwykłą cechę: wyobraźnia działa u nich jak magiczny silnik. Im bardziej coś sobie wyobrażą, tym szybciej powstają nowe pomysły, bąble i… czasem nawet nowe bulbulki!


Pewnego, bardzo żółtego poranka, kiedy słońce dopiero zaczynało podglądać świat zza chmurki, w Bulbulkowie panowało niezwykłe poruszenie. A właściwie pobulbulenie, bo bulbulki nie poruszają się zwyczajnie — one podskakują, turlają się i wydają z siebie mięciutkie „bul-bul-bul”. Bulbulkowo wyglądało wtedy jak ogromna miska pełna kolorowych cukierków, z tą różnicą, że wszystkie były żółte. Ulice żółte, kamienice żółte, nawet parki były żółte, bo przecież bulbulki cały dzień chrupały swoje żółte granulki i zostawiały po nich wszędzie żółciutkie ślady.

W centrum miasteczka mieszkała Bulbulka Bibi, która słynęła z tego, że potrafiła zrobić największe bąble w całej krainie. Pewnego dnia postanowiła pobić rekord świata. Chciała stworzyć bąbel tak ogromny, by odbijały się w nim wszystkie żółte domki Bulbulkowa – i jeszcze kawałek chmury. Nabrała powietrza… raz… drugi… trzeci… i PUUUUF!

Powstał Wielki Bąbel, tak ogromny, że zakrył pół Bulbulkowa.

– Ojej, ojej! – zabulgotała Bibi. – Ten bąbel jest większy niż mój domek, większy niż park, a nawet większy niż… niż… bulbulkowa fontanna!

Bulbulki z całego miasteczka przytoczyły się, żeby zobaczyć to cudo. Bulbulek Gucio próbował wskoczyć na bąbel, ale odbił się jak piłeczka. Bulbulka Lula wdrapała się na niego i zjechała jak z ogromnej zjeżdżalni, krzycząc:

– Uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! Ale jazda!

Wszystkie bulbulki były zachwycone. Wszystkie, oprócz jednego…

W kącie ulicy siedział Bulbulek Mru, który był najmniejszy ze wszystkich i zawsze trochę nieśmiały. Patrzył na Wielki Bąbel z zachwytem, ale bał się podejść.

– Chciałbym też tak bąbelkować… – pomyślał.

Bibi usłyszała jego cichutkie „bul” i podskoczyła w jego stronę.

– Mru, każdy bulbulek umie bąbelkować! Potrzeba tylko odwagi i… dużo żółtych granulek!

Dała mu garść swoich ulubionych, superchrupiących, megażółtych granulek. Mru chrupał je powoli, nabierając sił. A potem nabrał powietrza.

Raz.

Drugi.

Trzeci.

I… BULBLUBLUBLUUUUUUUUUUB!

Powstał bąbel, może nie tak wielki jak Bibi, ale piękny, okrąglutki i połyskujący jak słoneczko. Mru aż się zarumienił — a u bulbulków rumieniec wygląda jak mała, żółta gwiazdka na policzku.

Wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego.

Wielki Bąbel Bibi i Mniejszy Bąbel Mru nagle zaczęły się do siebie zbliżać… aż w końcu się połączyły! Powstał SuperBąbel, tak ogromny, że uniósł całe Bulbulkowo w powietrze. Co więcej — przypominał kolosalną, żółtą planetę z malutkimi bulbulkowymi domkami, dróżkami i sadami granulkowymi.

Bulbulki zapiszczały z zachwytu.

— Latamy! LATAMY! — krzyczała Lula.

— Proszę nie zderzyć się z chmurą numer 27, ona jest bardzo kapryśna! — wołał Riki.

A Mru?

Mru po raz pierwszy w życiu uniósł się nie dlatego, że ktoś go podniósł, ale dlatego, że jego własny bąbel pomógł poderwać w górę całe Bulbulkowo.

I tak Bulbulkowo poleciało w świat, unoszone przez śmiech, bąbelki i żółciutką wyobraźnię mieszkańców. A wszystkie dzieci, które tego dnia patrzyły w niebo, mogły przysiąc, że widziały żółte, uśmiechnięte kuleczki machające do nich z powietrznej krainy.

Dzieci nie wiedziały jeszcze, że to bulbulki. Ale niektóre z nich odpowiedziały machaniem. Inne — uśmiechem. A jeszcze inne — radośnie podskakiwały.

Bulbulki zachichotały. A Bibi powiedziała:

— Chyba pora poznać ich bliżej!

W końcu każdy może stać się bulbulkiem, jeśli tylko włączy wyobraźnię.

O chłopcu, który usłyszał własne kroki

W dolinie, gdzie mgły spływały o świcie jak srebrne wstęgi po zboczach, mieszkał chłopiec imieniem Lior. Choć jego imię znaczyło „światło”, Lior czuł się jak ktoś, kto niesie lampę, ale boi się ją zapalić. Był ostrożny — aż za bardzo. Bał się podejmować decyzje, a każde nowe zadanie wydawało mu się jak wspinaczka na górę o zbyt stromych zboczach.

Pewnego wieczoru, gdy cienie zaczęły układać się na polach jak senne zwierzęta, Lior usłyszał pukanie. Było delikatne, jakby wykonywał je ktoś, kto nie chce przestraszyć domowników. Gdy otworzył drzwi, zobaczył małe stworzonko — nie większe od kota, o futrze w kolorze popielatego świtu i oczach błyszczących jak dwie gwiazdki.

— Jestem Kroczek — przedstawiło się stworzonko. — Słyszałem, że ostatnio rzadko chodzisz tam, gdzie naprawdę chcesz.

Lior zmarszczył brwi.

— Wszystko za bardzo mnie onieśmiela… A kiedy próbuję zrobić krok, serce zaczyna bić tak głośno, że od razu rezygnuję.

Kroczek uśmiechnął się, jakby znał tajemnicę, o której Lior jeszcze nie słyszał.

— A może to nie serce bije za głośno… tylko ty nie słyszysz własnych kroków? Chodź, pokażę ci coś.

Zanim Lior zdążył zaprotestować, Kroczek ruszył przed siebie, a za nim uniosła się delikatna smużka fosforyzującego światła. Chłopiec podążył za nim.

Dotarli do polany, której Lior nigdy wcześniej nie widział, choć często spacerował po okolicy. Pośrodku rosło drzewo o szerokim pniu i rozłożystej koronie. Z jego gałęzi zwisało mnóstwo małych, przezroczystych dzwoneczków.

— To Drzewo Postanowień — powiedział Kroczek. — Każdy, kto zrobi choćby jeden krok w stronę swojego marzenia, otrzymuje dźwięk dzwoneczka. Czasem cichutki, ledwo słyszalny, ale prawdziwy. Posłuchaj.

Kroczek poprosił Liora, by zrobił krok naprzód. Chłopiec zawahał się, ale spojrzenie stworzonka było tyleż łagodne, co zachęcające. Lior uniósł stopę… i postawił ją na miękkiej trawie.

Dźwięk, który rozbrzmiał, był subtelny, delikatny jak ruch powietrza — ale niepodważalny. Dzwoneczek na jednej z gałęzi zadrżał i zadźwięczał cicho, lecz czysto.

— Słyszysz? — Kroczek uśmiechnął się szeroko. — Twoje kroki mają głos. Tylko wcześniej przykrywały go twoje obawy.

Lior zrobił drugi krok. Dzwoneczek zaśpiewał odrobinę głośniej.

— Ale co, jeśli się pomylę? Albo jeśli wybiorę złą drogę? — wyszeptał chłopiec.

Kroczek podał mu łapkę i spojrzał na chłopca.

— Każde drzewo rosnące w tym miejscu słyszy setki kroków. Jedne prowadzą wprost, inne zataczają koła, jeszcze inne cofają się i ruszają od nowa. Ale wszystkie są potrzebne. To, co nazywasz pomyłką, Drzewo Postanowień nazywa… nauką. Dzwoneczki obdarowują dźwiękiem za odwagę, nie za perfekcję.

Lior patrzył na drzewo, jakby po raz pierwszy widział, że coś w nim — w jego świecie — może odpowiadać na jego działania.

— A ty? — zapytał. — Dlaczego mi pomagasz?

— Bo każdy małego Kroczka nosi w sobie — odparło stworzonko poważnie. — Czasem o nim zapominamy i wtedy trzeba go odnaleźć. Ja jestem twoim. Kiedy usłyszysz swoje kroki, będę wiedział, że mogę wrócić do snów innych dzieci.

Tego wieczoru Lior wracał do domu wolniej niż zwykle, ale każdy krok był świadomy. I z każdym krokiem — choć nie zawsze głośno — słyszał cichutki dźwięk dzwoneczków w oddali.

Następnego dnia spróbował porozmawiać z kolegą, którego zawsze podziwiał, ale bał się zagadać. Dzwoneczki zabrzmiały. Innym razem podjął się zadania, którego wcześniej unikał. Znów je usłyszał. Czasem pomylił drogę, czasem zatrzymał się ze strachu, ale każdy, nawet najmniejszy krok, miał swój własny dźwięk.

I choć Kroczek pewnego ranka zniknął, Lior wiedział, że nie musi go już wołać — bo odnalazł siłę, która wcześniej była w nim ukryta. Od tego dnia każdy jego krok rozbrzmiewał pewniej, jakby niósł w sobie własną, cichą melodię odwagi.

czwartek, 4 grudnia 2025

Gwiezdny Klucz Mikołaja

W najcichszym zakątku północnego nieba, tam gdzie zorza splata powietrze w zielone wstęgi, stała maleńka chatka, która wyglądała tak, jakby wykuto ją z samego światła. W tej chatce mieszkał Mikołaj — nie ten, którego znają wszystkie dzieci, z saniami i workiem prezentów, lecz Mikołaj tajemniczy, który strzegł zimowego czasu, aby każde dziecko mogło znaleźć w nim odrobinę cudów.

Mikołaj miał długą, srebrzystą brodę, miękką jak pył z komet, i oczy, w których odbijało się całe niebo. Każdej zimy wyruszał w samotną wędrówkę, aby obudzić Gwiezdny Zegar — pradawny mechanizm odmierzający dni do świąt. Bez niego noc wigilijna nie trafiłaby na właściwe miejsce w czasie, a magia mogłaby się zgubić w świecie.

Pewnego roku, gdy mrozy przyszły wcześniej niż zwykle, Mikołaj otworzył skrzynię wykutą z lodu i wyjął z niej Gwiezdny Klucz. Był to jedyny przedmiot zdolny poruszyć Zegar. Jednak gdy otworzył drzwi, by wyruszyć w drogę, powiał wiatr tak silny, że porwał klucz i uniósł go wysoko, wysoko — aż gdzieś zniknął w świetlistej wstędze zorzy.

Zmartwiony Mikołaj ruszył za nim, lecz noc była gęsta i ciemna niczym futro czarnego wilka. Wtedy z pobliskiego świerku rozległo się delikatne trzepotanie.

— Nie smuć się, Mikołaju — ćwierknął maleńki ptaszek o pierzastym, błękitnym ogonie. — Widziałam, gdzie wiatr poniósł twój klucz. Spadł w Dolinę Zasypiających Światełek. Zaprowadzę cię tam.

I tak oto ruszyli razem: Mikołaj z ciężkim sercem, a ptaszek z iskrą odwagi. Dolina Zasypiających Światełek była miejscem rzadko odwiedzanym — pełna delikatnych, świecących duszków, które spały przez cały rok, budząc się tylko w noc największego mrozu. Gdy dotarli na jej skraj, zobaczyli setki maleńkich świateł drżących jak oddech.

Pośród nich, na miękkim mchu, leżał Gwiezdny Klucz — lecz otoczyły go trzy największe duszki, które roziskrzyły się czujnie.

— To nie jest zwykły przedmiot — zabrzmiały jednocześnie. — Jest pełen mocy. Kto chce go zabrać?

Mikołaj uklęknął, a jego głos był ciepły niczym ogień w piecu:

— Nie pragnę władzy. Chcę tylko, by dzieci na świecie nie straciły swojego świątecznego światła. Gwiezdny Zegar musi zostać obudzony. Bez niego magia nie znajdzie drogi do ich serc.

Duszkowe światełka zaszumiały jak leśne liście.

Po chwili największy z nich zbliżył się i dotknął dłoni Mikołaja. Jego światło rozbłysło niczym złoto.

— Prawda twojego serca jest czysta — orzekł. — Klucz jest twój.

Kiedy Mikołaj chwycił go, klucz zapłonął tak jasno, że nawet zimne niebo na moment ociepliło swój blask. Ptaszek zaśpiewał radośnie i oboje wyruszyli z powrotem w stronę chatki, gdzie czekała ścieżka prowadząca do Gwiezdnego Zegara.

Gdy w końcu Mikołaj wsunął klucz w pradawny mechanizm, cała kraina północy rozbrzmiała jednym, miękkim dźwiękiem — jakby samo niebo zagrało na kryształowej harfie. A gwiazdy, jedna po drugiej, zapaliły się mocniej, szykując drogę dla wszystkich cudów, jakie miały nadejść.

Mikołaj uśmiechnął się z ulgą. Wiedział, że dzieci na całym świecie obudzą się pewnej grudniowej nocy i zobaczą, że magia znów odnalazła drogę. Bo tak długo, jak istnieje Gwiezdny Klucz, a serce Mikołaja pozostaje dobre, święta zawsze przyjdą — dokładnie wtedy, kiedy powinny.

środa, 3 grudnia 2025

Bałwanek i Bałwankowa

W samym sercu zimowego podwórka, tuż przy starym, rozłożystym dębie, stał Pan Bałwanek. Otulała go cisza, przerywana jedynie skrzypieniem śniegu i cichym śpiewem wiatru w nagich gałęziach drzew. Miał węglowe oczy, marchewkowy nos i szalik, który dawno stracił swój blask. A jednak najbardziej rzucała się w oczy jego mina — smutna, cicha, pełna tęsknoty.

Stał tak dzień za dniem, nieruchomy, obserwując świat wokół. Widział dzieci, które z daleka przebiegały przez podwórko, słyszał ich śmiech, lecz nikt nie zatrzymywał się przy nim na dłużej. Samotność była zimniejsza niż największy mróz. W jego śnieżnym sercu rodziło się jedno, ciche marzenie — by nie być już samotnym.

Pewnego ranka Ala i Franek wybiegli na podwórko. Mroźne powietrze szczypało ich w czerwone policzki, a oczy lśniły radośnie. Wtedy dostrzegli samotnego bałwanka stojącego przy starym dębie.

— Spójrz, Franek… On jest taki smutny — szepnęła Ala. — Może ulepiemy mu przyjaciela?  Jej słowa zabrzmiały w zimowym powietrzu jak ciche, dobre zaklęcie.

Dzieci natychmiast zabrały się do pracy. Toczyły wielkie, bielusieńkie kule, z których sypał się drobny, iskrzący śnieg. Ich rękawiczki były całe mokre, oddechy zamieniały się w małe obłoczki pary, a śmiech niósł się po całym podwórku. Każda kolejna chwila zbliżała ich do niezwykłego celu.

Wkrótce obok pana Bałwanka stanęła ona — pani Bałwankowa. Smukła jak zimowa dama, z delikatnymi gałązkami zamiast rąk, z uśmiechem jasnym jak promień zimowego słońca. Śnieg na jej sukni lśnił niczym rozsypane diamenty.

Pan Bałwanek spojrzał na nią niepewnie, jakby nie wierzył własnym oczom. A potem stało się coś niezwykłego — jego smutna twarz rozjaśniła się ciepłym, szerokim uśmiechem.

— Witaj — zdawał się szeptać bezgłośnie. — Jak dobrze, że już nie jestem sam.

Bałwankowa patrzyła na niego z łagodnością, a zimowy wiatr delikatnie poruszał jej śnieżną suknią. Od tej chwili pod dębem nie było już cienia smutku. Dzieci biegały wokół, rzucały śnieżkami, lepiły kolejne bałwanki, a całe podwórko wypełniało się śmiechem, ruchem i radością.

Pan Bałwanek i pani Bałwankowa stali obok siebie, dumni i szczęśliwi. Już nie marzli z samotności. Wiedzieli, że są dla siebie — na dobre i na złe, aż do pierwszych, ciepłych promieni wiosny.

Od tamtej pory każdy, kto przechodził przez podwórko, nie widział już jednego, lecz parę bałwanków stojących obok siebie, jakby od zawsze stanowili jedność. I chociaż zostały zrobione ze śniegu, uczyły wszystkich wokół rzeczy najważniejszych.

Nawet w samym sercu zimy największe ciepło rodzi się z obecności drugiego serca.

A przez życie najpiękniej idzie się w duecie.

wtorek, 2 grudnia 2025

Bajka o zaginionej Gwiazdce

W dalekiej krainie, gdzie nocne niebo mieni się kolorami tańczącej zorzy, mieszkał Mikołaj, znany dzieciom z najpiękniejszych opowieści. Niewielu jednak wiedziało, że jego sanie nie latały wyłącznie dzięki reniferom – unosiły się również dzięki sile dobrych myśli, które Mikołaj zbierał przez cały rok, niczym najcenniejsze klejnoty.

Pewnego wieczoru, tuż przed wielką wyprawą z prezentami, zauważył, że najjaśniejsza Gwiazdka, ta, która co roku wskazywała mu drogę, po prostu… zniknęła. Bez niej niebo stało się bardziej czarne, a noc cięższa.

Rudolf podskoczył niespokojnie, a jego czerwony nos zamigotał.
Bez niej się zgubimy! — zmartwił się.

Mikołaj zamknął oczy i wsłuchał się w ciszę. Wtedy usłyszał drobny, drżący głosik:
Pomóżcie… tu jestem…

Głos dochodził z Krainy Półcieni, miejsca, do którego trafiały rzeczy i uczucia, o których ktoś choć na chwilę zapomniał. Mikołaj nie zastanawiał się ani chwili — wskoczył na sanie, renifery wzbiły się w powietrze i popędzili w stronę półmroku.

Kraina Półcieni była pełna migoczących, nieśmiałych świateł, jakby uwięzionych pomiędzy odwagą a lękiem. Pośrodku niej siedziała Mała Gwiazdka — lekko przygaszona, promienie miała zwinięte jak skrzydełka.

Mikołaj uklęknął obok niej.
Dlaczego tu jesteś, maleńka? — zapytał łagodnie.

Gwiazdka westchnęła tak cichutko, że niemal nie było tego słychać.
Świeciłam każdej nocy, jak potrafiłam najlepiej… ale nikt mnie nie zauważał. Są większe gwiazdy, jaśniejsze, piękniejsze. Pomyślałam, że może jestem nieważna…

Rudolf aż parsknął z niedowierzaniem.
Nieważna? Bez twojego światła nie trafimy do żadnego domu!

Mikołaj objął Gwiazdkę płaszczem utkanym z zorzy i uśmiechnął się tak ciepło, że półmrok drgnął.
Każde światło jest ważne. Czasem najmniejszy blask rozprasza największą ciemność. A ja, który widziałem tyle cudów świata, potrzebuję właśnie ciebie.

Gwiazdka poruszyła się niepewnie… potem zabłysła odrobinę… jeszcze trochę… aż w końcu jej światło rozkwitło jak złoty kwiat, rozświetlając Krainę Półcieni.

Wkrótce wrócili na nocne niebo, a Mała Gwiazdka zajęła swoje miejsce — tym razem świeciła z radości, a nie z obowiązku.

Tej nocy każde dziecko, które spojrzało w górę, mogło dostrzec jeden szczególnie jasny punkt — małe, odważne światło, które zrozumiało, że jest potrzebne.

A Mikołaj, lecąc nad światem, zawołał:
Pamiętajcie, mali i duzi… każdy z was świeci inaczej. I każdy z was jest ważny.