Pokazywanie postów oznaczonych etykietą magia świąt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą magia świąt. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 9 grudnia 2025

Opowieść Wigilijna

W bloku przy ulicy Srebrnej, jedno po drugim, rozświetlały się okna mieszkań — jakby ktoś rozsypywał drobne, złote gwiazdy. Około godziny osiemnastej z klatek schodowych wypłynął zapach choinek i domu: barszczu, grzybów, maku, ciepłego ciasta. Tylko jedno okno pozostawało ciemne. To na siódmym piętrze.

Tam mieszkała Maja.

Maja miała dziewięć lat, włosy w kolorze kasztanów i oczy tak uważne, jakby ciągle nasłuchiwały świata.
W tym roku Wigilia miała mieć inny smak niż zwykle — brakowało w niej jednego składnika, ważniejszego niż wszystko inne: obecności. Mama pełniła dyżur w szpitalu, tata pracował daleko za granicą, a babcia, która zawsze zapalała
pierwszą świecę, odeszła jesienią, zostawiając po sobie zapach lawendy i niedokończone robótki na drutach.

Maja nie zapalała jeszcze lampki. Siedziała na parapecie w grubym swetrze, z kolanami pod brodą, i patrzyła na sąsiedni blok. W każdym oknie ktoś się poruszał: cienie dorosłych krążących między kuchnią a pokojami, dzieci podskakujące z niecierpliwością, migające lampki i łańcuchy na choinkach.

— U mnie kiedyś też tak było — szepnęła.

Wtedy rozległo się delikatne pukanie. Tak ciche, że mogło być tylko złudzeniem. Ale wróciło raz jeszcze — i kolejny raz.

Pukanie do okna.

Na parapecie stała maleńka postać okutana w płaszcz utkany jakby z samego śniegu. Spod kaptura wystawała twarz z brodą jasną jak szron. W dłoniach trzymała latarenkę, w której nie palił się ogień, lecz łagodne, żywe światło.

— Dobry wieczór, Maju — powiedział przybysz głosem ciepłym jak herbata z miodem. — Czy pozwolisz mi się chwilę ogrzać?

Dziewczynka nie zdziwiła się, ani nie przestraszyła. W Wigilię rzeczy niemożliwe mają prawo zdarzać się bez zapowiedzi. Maja wiedziała to od dawna.

— Proszę — szepnęła i uchyliła okno.

Postać zeszła z parapetu i stanęła na dywanie. W powietrzu zrobiło się cieplej, jakby ktoś rozpalił niewidzialny kominek.

— Dlaczego w twoim oknie nie pali się światło? — zapytał.

Maja spuściła wzrok.

— Bo… nie bardzo wiem, dla kogo miałoby się palić.

Staruszek przyjrzał się jej uważnie.

— Czasem światło zapala się właśnie po to, żeby ktoś je dostrzegł.

Postawił latarenkę na stole. Jej blask powoli rozlewał się po pokoju. Dotknął zasłon, półek, pustego talerzyka z opłatkiem. I wtedy zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe — a jednak prawdziwe. Na oparciu krzesła pojawił się ciepły koc w gwiazdy. W powietrzu zapachniało pierogami. Na stole stanęło dodatkowe nakrycie. Maja aż otworzyła usta ze zdziwienia.

— To magia Wigilii — powiedział łagodnie staruszek. — Najsilniejsza tam, gdzie jest jej najmniej.

— A kim pan jest? — zapytała w końcu.

— Jestem Strażnikiem Świateł — odparł. — Przez cały rok zbieram drobne iskry, które ludziom wypadają z kieszeni: dobre myśli, przebaczenie, odwagę, której nie starczyło, słowa, których ktoś nie zdążył powiedzieć. W Wigilijną Noc oddaję je tym, którzy najbardziej ich potrzebują.

— A ja czego potrzebuję? — zapytała cicho Maja.

Staruszek spojrzał na nią uważnie.

— Odwagi, by zapalić własne światło, nawet kiedy wydaje się, że jest dla nikogo.

Jakby na potwierdzenie jego słów zadzwonił telefon. Dziewczynka aż podskoczyła.

— Córeczko — odezwała się mama. — Udało się zamienić dyżur. Wrócę szybciej, niż myślałam.

Chwilę później ktoś zapukał do drzwi. Sąsiadka z piątego piętra stała na wycieraczce z talerzem pierogów i nieśmiałym uśmiechem.

— Pomyślałam, że może zjemy dziś razem.

Światło w latarence zadrżało radośnie, a Maja poczuła jak wypełnia ją szczęście.

— Widziałaś? — zapytał Strażnik Świateł. — Świat zawsze odpowiada, gdy ktoś pierwszy zapali iskrę.

— Ale ja jeszcze nic nie zrobiłam…

— Zrobiłaś — otworzyłaś okno.

Maja odwróciła się tylko na chwilę, by zapalić lampkę na stole. Gdy spojrzała znów — staruszka już nie było. Zniknęła też latarenka. Zostało po niej tylko maleńkie, złote światełko, które wtopiło się w płomień świecy.

Tego wieczoru na siódmym piętrze długo świeciło się światło. Było mnóstwo rozmów, wzruszenia i śmiechu. Było też miejsce na ciszę — taką, która nie boli.

A gdzieś wysoko ponad blokami, na granicy śniegu i gwiazd, Strażnik Świateł otworzył swoją niewidzialną księgę i dopisał kolejne imię.

Bo kto raz zapali światło w Wigilię, ten już nigdy nie zostaje sam.

środa, 3 grudnia 2025

Bałwanek i Bałwankowa

W samym sercu zimowego podwórka, tuż przy starym, rozłożystym dębie, stał Pan Bałwanek. Otulała go cisza, przerywana jedynie skrzypieniem śniegu i cichym śpiewem wiatru w nagich gałęziach drzew. Miał węglowe oczy, marchewkowy nos i szalik, który dawno stracił swój blask. A jednak najbardziej rzucała się w oczy jego mina — smutna, cicha, pełna tęsknoty.

Stał tak dzień za dniem, nieruchomy, obserwując świat wokół. Widział dzieci, które z daleka przebiegały przez podwórko, słyszał ich śmiech, lecz nikt nie zatrzymywał się przy nim na dłużej. Samotność była zimniejsza niż największy mróz. W jego śnieżnym sercu rodziło się jedno, ciche marzenie — by nie być już samotnym.

Pewnego ranka Ala i Franek wybiegli na podwórko. Mroźne powietrze szczypało ich w czerwone policzki, a oczy lśniły radośnie. Wtedy dostrzegli samotnego bałwanka stojącego przy starym dębie.

— Spójrz, Franek… On jest taki smutny — szepnęła Ala. — Może ulepiemy mu przyjaciela?  Jej słowa zabrzmiały w zimowym powietrzu jak ciche, dobre zaklęcie.

Dzieci natychmiast zabrały się do pracy. Toczyły wielkie, bielusieńkie kule, z których sypał się drobny, iskrzący śnieg. Ich rękawiczki były całe mokre, oddechy zamieniały się w małe obłoczki pary, a śmiech niósł się po całym podwórku. Każda kolejna chwila zbliżała ich do niezwykłego celu.

Wkrótce obok pana Bałwanka stanęła ona — pani Bałwankowa. Smukła jak zimowa dama, z delikatnymi gałązkami zamiast rąk, z uśmiechem jasnym jak promień zimowego słońca. Śnieg na jej sukni lśnił niczym rozsypane diamenty.

Pan Bałwanek spojrzał na nią niepewnie, jakby nie wierzył własnym oczom. A potem stało się coś niezwykłego — jego smutna twarz rozjaśniła się ciepłym, szerokim uśmiechem.

— Witaj — zdawał się szeptać bezgłośnie. — Jak dobrze, że już nie jestem sam.

Bałwankowa patrzyła na niego z łagodnością, a zimowy wiatr delikatnie poruszał jej śnieżną suknią. Od tej chwili pod dębem nie było już cienia smutku. Dzieci biegały wokół, rzucały śnieżkami, lepiły kolejne bałwanki, a całe podwórko wypełniało się śmiechem, ruchem i radością.

Pan Bałwanek i pani Bałwankowa stali obok siebie, dumni i szczęśliwi. Już nie marzli z samotności. Wiedzieli, że są dla siebie — na dobre i na złe, aż do pierwszych, ciepłych promieni wiosny.

Od tamtej pory każdy, kto przechodził przez podwórko, nie widział już jednego, lecz parę bałwanków stojących obok siebie, jakby od zawsze stanowili jedność. I chociaż zostały zrobione ze śniegu, uczyły wszystkich wokół rzeczy najważniejszych.

Nawet w samym sercu zimy największe ciepło rodzi się z obecności drugiego serca.

A przez życie najpiękniej idzie się w duecie.